jako, że jesień jest jedną z moich ulubionych pór roku, zazwyczaj nie odczuwam osławionej "jesiennej depresji", którą większość ludzi tłumaczy swoje muchy w nosie.
jednak tych małych humorków nie da się uniknąć, nawet jeśli jest się autumn lover - coraz mniej słońca, szybko robi się ciemno i tak dalej. nie znam lepszego sposobu na poprawę nastroju niż jedzenie. uwielbiam śliwki, jabłka, gruszki i pomidory na ciepło oraz ciasta i herbaty z korzenną nutą, co niektórych może przyprawić o mdłości, mnie natomiast od razu poprawia się humor po zafundowaniu sobie na przykład kruchego placka z cynamonem i śliwkami.
jeśli tak jak ja lubicie ciepłe śliwki zapraszam do lektury.
czego potrzebujesz
2 szklanki mąki
pół kostki masła lub margaryny
dwa żółtka
łyżka śmietany
pół szklanki cukru (może być biały lub brązowy)
łyżeczka cukru wanilinowego
pół łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki cynamonu
trzy garście śliwek węgierek
jak to zrobić
masło lub margarynę posiekaj z mąką i cukrem aż powstaną "okruchy". dodaj cynamon, cukier wanilinowy, proszek do pieczenia, śmietanę i żółtka. zagnieć ciasto i uformuj kulę, a następnie rozwałkuj na grubość około pięciu milimetrów. wyłóż blachę (lub tortownicę) papierem do pieczenia, a boki wysmaruj masłem, aby zapobiec przywieraniu ciasta. ostrożnie ułóż placek w tortownicy lub blaszce i odwiń brzegi na zewnątrz.
usuń pestki ze śliwek i układaj na cieście miąższem do góry. następnie lekko zawiń brzegi ciasta do wewnątrz (kiedy śliwki puszczą sok nie będzie wyciekał z blaszki).
wstaw ciasto do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni i piecz aż brzegi będą mocno złote a śliwki otoczone syropem.
bon appétit!
środa, 24 października 2012
wtorek, 2 października 2012
31 elementów
zawsze miałam
problem z zawartością szafy. ciuchów nigdy nie było w niej za mało, ale każde
kolejne zakupy wcale nie oznaczały końca "nie mam się w co ubrać",
wręcz przeciwnie - z biegiem czasu było tylko gorzej, mimo tego, że na ubrania
brakowało miejsca.
moja szafa
dorastała razem ze mną. wspólnie przeszłyśmy okres ubrań w paski, czaszki i
ciężkich butów, później czasy inspiracji klasyką lat 50, nawałnicę ubrań w
kwiatowe wzorki i chorobliwą fascynację lumpeksami. teraz dorosłam na tyle,
żeby naprawdę wiedzieć co właściwie chcę nosić, czym się inspirować i jak
zachować oryginalność jednocześnie czując się dobrze. wbrew pozorom wcale nie
oznacza to kilogramów wymyślnych i drogich fatałaszków...
postawiłam na
prostotę, minimalizm i dobre gatunkowo tkaniny. staram się kupować ubrania,
które mogę dowolnie łączyć, bez konieczności kupowania nowych bucików,
żakiecików i torebeczek, żeby wszystko wyglądało dobrze. oczywiście nie chodzi
mi o popadanie w skrajności - czasami zdarza mi się kupić koszulkę z nadrukiem albo
kwiecistą sukienkę. kupowanie ubrań, tak jak gotowanie i jedzenie, powinno przede wszystkim zadowalać. ciuchy wcale nie muszą leżeć "jak ulał" -
niektóre rzeczy wyglądają ładniej, kiedy są troszkę za duże. największy wpływ na ukształtowanie moich "szafowych poglądów" miała Styledigger i Leo Babauta, którym w tym miejscu bardzo dziękuję.
dzisiaj
przedstawię trzydzieści jeden elementów, które są podstawą mojej wczesnojesiennej garderoby.
najlepiej
te bardzo grube i odrobinę przyduże. najbardziej lubię swetry o nietypowym
splocie albo jakimś pomysłowym elemencie, takim jak dziergane kuleczki na
kremowym swetrze firmy Monsoon albo złoty łańcuch na szarym (kaszmirowym!) sweterku. mój ulubiony to ten ciemnozielony od Gudrun Sjödén, niestety mój aparat z
wiadomych tylko sobie powodów nie chciał pokazać jego prawdziwego koloru. kupiłam
go za jakieś 8 złotych. ten z Monsoona kosztował zawrotną sumę 10,50.
po drugie t-shirty.
po drugie t-shirty.
brzmi naprawdę banalnie, ale znalezienie tych idealnych zabrało mi sporo czasu.
najbardziej lubię te oversize o luźnym kroju i ciekawym detalu. właściwie
wszystkie kosztowały około 15 złotych, najdroższa była ta mniej praktyczna (i
absolutnie ukochana) z wilkiem - dałam za nią 60 złotych po bardzo długich
poszukiwaniach we wszystkich bershkach w mieście.
po trzecie
koszule.
wszystkie są z dosyć dobrych i miękkich materiałów, jedynym "bublem" jest ta ze złotymi guziczkami - zmechaciła się po dwóch miesiącach.
po czwarte okrycia wierzchnie.
ta szara marynarka ma świetną, mieniącą się podszewkę
dosyć luźne marynarki, dżinsowa kurteczka za 6 złotych (która należała do jakiegoś małego Norwega o imieniu Martin. tak, jest dziecięca, ale uznałam, że skoro się w nią mieszczę i wygląda nieźle, to nie będę się tym przejmować) i koszula, która ma ponad dwadzieścia lat. dodatkowo ramoneska. noszę też klasyczny beżowy trencz. nie robiłam mu zdjęcia, bo chyba każdy wie jak wygląda.
po piąte spodnie.
dwie pary cygaretek - szare i czarne. dwie pary dżinsów i czarne legginsy.
po szóste sukienki.
bordowa z mięsistej bawełny, czarna tiulowa z usztywnianą górą ze złotymi kropeczkami i ruda z serii "flower power".
31 elementów. tyle potrzebuję w sezonie późne lato-wczesna zima. kiedy temperatura spada poniżej dziesięciu stopni dochodzą do tego ciepłe rajstopy, wełniany płaszcz i ciepła, puchowa kurtka.
czwartek, 27 września 2012
lepiej
Po długich latach zmagania się z samą sobą doszłam do momentu, w którym stanęłam na przysłowiowym "rozstaju dróg". Pojawiło się mnóstwo nowych pytań, a odpowiedzi przyszły właściwie same. Czy naprawdę potrzebuję tych wszystkich rzeczy? Czy chcę tak wyglądać? Czy codzienność musi być taka...codzienna?
Wbrew pozorom odpowiedzi wcale nie przyszły tak szybko. Teraz jest lepiej. Ładniej. Świadomiej.
Tutaj też tak będzie. Jeśli chcecie poznać odpowiedzi na te pytania i dowiedzieć się paru przydatnych rzeczy, zapraszam Was już niebawem.
P.S. Nie lubię wielkich liter i wielkich słów. Dlatego niedługo znikną.
Subskrybuj:
Posty (Atom)